Urodziłem się w 1956 roku.
A co Pan robił w 1976r?
Jak miałem 20 lat? Cały czas w stajni byłem. Na wyścigach pracuję od 72 roku.
Przywieźli mnie z końmi wagonami.
Skąd?
Z Wrocławia, bo ja stamtąd jestem.
Urodził się Pan we Wrocławiu?
My ludzie z zachodu mamy swoje zasady😊 Urodziłem się we Wrocławiu, tak, w tym
pięknym mieście. Przywieźli mnie tutaj. Trochę pracowałem, trochę nie
pracowałem…pracę w stajni zacząłem bez wiedzy mojego taty. Nie mógł wiedzieć, bo
go nie było. Był w Libii. Na kontrakcie. Budowali jakąś Cyrenajkę, czy śmajkę…J
Rzuciłem szkołę i postanowiłem zostać wyścigowcem. Zaczynałem w stajni we
Wrocławiu, bo tam był sezon. Tak to było, że sezon był wtedy na wiosnę i na
jesieni. Sezon się skończył, konie do wagonów, i już po 6 dniach byłem w
Warszawie😊
Wiedział Pan co Pana tu czeka? Co Pan zobaczy?
Wiedziałem. Bo…ja już tu kiedyś byłem. Byłem rok wcześniej, w drodze na wakacje
do Sokołowa Podlaskiego. Miałem tu kuzynkę. U niej się zatrzymaliśmy i gdzie
mogliśmy pójść…na wyścigi. I wpadłem. Zostałem wyścigowcem Byłem tu sam, nie
trzymałem się domu, chciałem z niego pójść jak najszybciej. Miałem trochę
młodzieńczych traumatycznych przeżyć, ma to związek z moimi rodzicami i tym co
widziałem w domu.
Trafia Pan na Służewiec i co się dzieje?
Trafiłem na jeden sezon do Pani Doroty Kałuby. To był ważny moment, ponieważ
wtedy dostała stajnię. Trenowała araby. Mieliśmy taką klacz, Arabella się
nazywała, 7 razy startowała, 7 razy wygrała. Wszystko co można było. Nie
chciałem już wracać do Wrocławia, ciągnęło mnie do Warszawy, bo poznałem tu
kobietę. Miejscową. Marysię. Na początku było spokojnie, spotykaliśmy się w
czytelni, bibliotece. CacyJ. I tak po trochu, po trochu, parę lat ze sobą
kręciliśmy. A później, niewiele myśląc, ja miałem 22 lata, ona 19, wzięliśmy
ślub. I jesteśmy razem do dziś w marcu minęło 42 lata. Jak ona ze mną
wytrzymuje? Nie wiem. Złota kobieta to mało powiedzieć. Jest cudowna. Mam dwoje
dzieci, syna i córkę.
Gotuje Pan?
Broń Boże! Ale jeść lubię. Kocham zupy. Wszystkie. Nie ma takiej zupy której bym
nie zjadł. Mieliśmy taki wspaniały układ ze Stadniną w Janowie Podlaskim. Pani
Kałuba wysyłał mnie tam na dwa, trzy tygodnie. Był tam pensjonat. Jak tam
kobitki gotowały…to ludzkie pojęcie przekracza. Nauczony byłem dobrego jedzenia,
moja mama super gotowała, moja babcia też, żona…marzenie!. Jak w tym Janowie
byłem…starałem się zawsze być jak najmilszy dla kobiet. Nie wpuszczałem ich do
pokoju, sprzątałem sobie sam, jeszcze im czasem pomagałem. To i one zawsze
podsuwały mi co najlepsze kąski, przychodziły i proponowały mi coś, bo nie
wiedziały czy ja to będę jadł, czy nie. No cacy. Jak ktoś coś dla mnie ugotuje,
to wszystko zjem. Zawsze. Ale zupa to jednak podstawa.
Ma Pan czasem refleksje co by było gdyby nie trafił Pan do stajni?
Tak, nawet ostatnio sobie myślałem jakby moje życie się potoczyło gdybym na
wyraźne życzenie mojego taty skończył samochodówkę. Jak się który czuje na
siłach, szkołę zasadniczą, albo technikum – tak mówił. Obie były w jednym
budynku, we Wrocławiu przy ulicy Borowskiej. Mnie do tych samochodów nic nie
ciągnęło. No zupełnie nic! Jak się zwąchałem z tymi końmi, to już przepadłem z
kretesem. Początki nie były łatwe. Ja się ich najnormalniej w Świecie bałem.
Konno jeździłem ponad 20 lat. Wyścigów nie jeździłem, chociaż pani Kałuba bardzo
chciał żebym jechał. Jeszcze jak konie półkrwi trenowała. „Maruś, może byś tak
pojechał na tej kobyle…” O matko! Jaka ona była brzydka…a głowę to miała jak ta
szafa. I na to wszystko nazywała się Remiza. Rzeczywiście zaczęła pode mną
lepiej chodzić, wierzyłem w nią po cichu. Ale gdzie tam! 4 kilo musiałbym
zrzucić, a ja sobie nie wyobrażałem odmówienia sobie swoich przyjemności. Piwko
wypić, zjeść coś dobrego.
Co to znaczy być wyścigowcem?
Po prostu to poczułem. Zaczyna się od tego, że trzeba to lubić. Potem się
okazuje, że się to kocha, już nie tylko lubi. To jak z moją Marysią😊Najpierw ją
lubiłem, a później ją pokochałem. Tylko to jest taka miłość nieodwzajemniona.
Widać to po mojej twarzy. Koń mnie kopnął w gębę…a ta miłość została. To jak mąż
i żona. Podły mąż czasem zrobi krzywdę. Ja wiem, bo ja to przeżywałem. U mojej
ciotki…a mimo to, świata poza mężem nie widziała. I tu też tak jest. To jest
straszne. Ta praca. Jak już zacząłem być koniuszym, to przestałem być mężem.
Albo jedno, albo drugie. Człowiek się zatraca. Wstaje o 4.15 żeby przed 5 być w
stajni, nakarmić konie, uwaga skupiona przy wejściu do boksu. Patrzysz co się
dzieje. Przy wejściu do stajni już wszystko wiadomo, czy jest w porządku czy
nie. W stajniach w których ja pracowałem, konie mają otwarte okna w drzwiach.
Jak przychodzę do stajni, to konie wiedzą, że to ja. Wiedzą, że jest czas
karmienia, i wszystkie głowy wystawiają przez okno. Jeżeli koń głowy nie
wystawia, to jest pierwszy sygnał, że coś nie gra. Zwalił się, jest
przeziębiony, kolka…Moja szefowa, Pani Kałuba, mimo, że tyle lat pracowała na
wyścigach zawsze się dziwiła i mówiła „ nie wiem Marek skąd Ty zawsze wiesz, że
koń ma kolkę”. Trzeba to naprawdę kochać. To nie są takie konie jak się ludziom
zdaje. Jeśli wiedziałyby jaką mają siłę, to na pewno człowiek mógłby oglądać je
jedynie w zoo. Jak lwy. To są bardzo silne zwierzęta i bardzo niebezpieczne.
Starzy Indianie mówili, że ufać można jedynie martwemu koniowi. Doświadczyłem
tego na własnej skórze, to wiem. Trzymałem konia którego lekarz usypiał. Już
prawie nie żył, a jeszcze galopował, nie wiem, może na tych łąkach niebiańskich
był, ale jeszcze zdążył mnie zawadzić. Nogą o nogę. Może tak się żegnał.