poniedziałek, 27 stycznia 2025

MAREK MARTOWICZ człowiek który budzi się najwcześniej

Nie będę Pana pytała ile ma Pan lat. Zapytam trochę jak przy samochodach. I koniach. Z którego rocznika Pan jest? 
Urodziłem się w 1956 roku. 
A co Pan robił w 1976r? 
Jak miałem 20 lat? Cały czas w stajni byłem. Na wyścigach pracuję od 72 roku. Przywieźli mnie z końmi wagonami. 
Skąd? Z Wrocławia, bo ja stamtąd jestem. 
Urodził się Pan we Wrocławiu? My ludzie z zachodu mamy swoje zasady😊 Urodziłem się we Wrocławiu, tak, w tym pięknym mieście. Przywieźli mnie tutaj. Trochę pracowałem, trochę nie pracowałem…pracę w stajni zacząłem bez wiedzy mojego taty. Nie mógł wiedzieć, bo go nie było. Był w Libii. Na kontrakcie. Budowali jakąś Cyrenajkę, czy śmajkę…J Rzuciłem szkołę i postanowiłem zostać wyścigowcem. Zaczynałem w stajni we Wrocławiu, bo tam był sezon. Tak to było, że sezon był wtedy na wiosnę i na jesieni. Sezon się skończył, konie do wagonów, i już po 6 dniach byłem w Warszawie😊 
Wiedział Pan co Pana tu czeka? Co Pan zobaczy?
Wiedziałem. Bo…ja już tu kiedyś byłem. Byłem rok wcześniej, w drodze na wakacje do Sokołowa Podlaskiego. Miałem tu kuzynkę. U niej się zatrzymaliśmy i gdzie mogliśmy pójść…na wyścigi. I wpadłem. Zostałem wyścigowcem Byłem tu sam, nie trzymałem się domu, chciałem z niego pójść jak najszybciej. Miałem trochę młodzieńczych traumatycznych przeżyć, ma to związek z moimi rodzicami i tym co widziałem w domu. 
Trafia Pan na Służewiec i co się dzieje? Trafiłem na jeden sezon do Pani Doroty Kałuby. To był ważny moment, ponieważ wtedy dostała stajnię. Trenowała araby. Mieliśmy taką klacz, Arabella się nazywała, 7 razy startowała, 7 razy wygrała. Wszystko co można było. Nie chciałem już wracać do Wrocławia, ciągnęło mnie do Warszawy, bo poznałem tu kobietę. Miejscową. Marysię. Na początku było spokojnie, spotykaliśmy się w czytelni, bibliotece. CacyJ. I tak po trochu, po trochu, parę lat ze sobą kręciliśmy. A później, niewiele myśląc, ja miałem 22 lata, ona 19, wzięliśmy ślub. I jesteśmy razem do dziś w marcu minęło 42 lata. Jak ona ze mną wytrzymuje? Nie wiem. Złota kobieta to mało powiedzieć. Jest cudowna. Mam dwoje dzieci, syna i córkę. 
Gotuje Pan? Broń Boże! Ale jeść lubię. Kocham zupy. Wszystkie. Nie ma takiej zupy której bym nie zjadł. Mieliśmy taki wspaniały układ ze Stadniną w Janowie Podlaskim. Pani Kałuba wysyłał mnie tam na dwa, trzy tygodnie. Był tam pensjonat. Jak tam kobitki gotowały…to ludzkie pojęcie przekracza. Nauczony byłem dobrego jedzenia, moja mama super gotowała, moja babcia też, żona…marzenie!. Jak w tym Janowie byłem…starałem się zawsze być jak najmilszy dla kobiet. Nie wpuszczałem ich do pokoju, sprzątałem sobie sam, jeszcze im czasem pomagałem. To i one zawsze podsuwały mi co najlepsze kąski, przychodziły i proponowały mi coś, bo nie wiedziały czy ja to będę jadł, czy nie. No cacy. Jak ktoś coś dla mnie ugotuje, to wszystko zjem. Zawsze. Ale zupa to jednak podstawa. 
Ma Pan czasem refleksje co by było gdyby nie trafił Pan do stajni? Tak, nawet ostatnio sobie myślałem jakby moje życie się potoczyło gdybym na wyraźne życzenie mojego taty skończył samochodówkę. Jak się który czuje na siłach, szkołę zasadniczą, albo technikum – tak mówił. Obie były w jednym budynku, we Wrocławiu przy ulicy Borowskiej. Mnie do tych samochodów nic nie ciągnęło. No zupełnie nic! Jak się zwąchałem z tymi końmi, to już przepadłem z kretesem. Początki nie były łatwe. Ja się ich najnormalniej w Świecie bałem. Konno jeździłem ponad 20 lat. Wyścigów nie jeździłem, chociaż pani Kałuba bardzo chciał żebym jechał. Jeszcze jak konie półkrwi trenowała. „Maruś, może byś tak pojechał na tej kobyle…” O matko! Jaka ona była brzydka…a głowę to miała jak ta szafa. I na to wszystko nazywała się Remiza. Rzeczywiście zaczęła pode mną lepiej chodzić, wierzyłem w nią po cichu. Ale gdzie tam! 4 kilo musiałbym zrzucić, a ja sobie nie wyobrażałem odmówienia sobie swoich przyjemności. Piwko wypić, zjeść coś dobrego. 
Co to znaczy być wyścigowcem? Po prostu to poczułem. Zaczyna się od tego, że trzeba to lubić. Potem się okazuje, że się to kocha, już nie tylko lubi. To jak z moją Marysią😊Najpierw ją lubiłem, a później ją pokochałem. Tylko to jest taka miłość nieodwzajemniona. Widać to po mojej twarzy. Koń mnie kopnął w gębę…a ta miłość została. To jak mąż i żona. Podły mąż czasem zrobi krzywdę. Ja wiem, bo ja to przeżywałem. U mojej ciotki…a mimo to, świata poza mężem nie widziała. I tu też tak jest. To jest straszne. Ta praca. Jak już zacząłem być koniuszym, to przestałem być mężem. Albo jedno, albo drugie. Człowiek się zatraca. Wstaje o 4.15 żeby przed 5 być w stajni, nakarmić konie, uwaga skupiona przy wejściu do boksu. Patrzysz co się dzieje. Przy wejściu do stajni już wszystko wiadomo, czy jest w porządku czy nie. W stajniach w których ja pracowałem, konie mają otwarte okna w drzwiach. Jak przychodzę do stajni, to konie wiedzą, że to ja. Wiedzą, że jest czas karmienia, i wszystkie głowy wystawiają przez okno. Jeżeli koń głowy nie wystawia, to jest pierwszy sygnał, że coś nie gra. Zwalił się, jest przeziębiony, kolka…Moja szefowa, Pani Kałuba, mimo, że tyle lat pracowała na wyścigach zawsze się dziwiła i mówiła „ nie wiem Marek skąd Ty zawsze wiesz, że koń ma kolkę”. Trzeba to naprawdę kochać. To nie są takie konie jak się ludziom zdaje. Jeśli wiedziałyby jaką mają siłę, to na pewno człowiek mógłby oglądać je jedynie w zoo. Jak lwy. To są bardzo silne zwierzęta i bardzo niebezpieczne. Starzy Indianie mówili, że ufać można jedynie martwemu koniowi. Doświadczyłem tego na własnej skórze, to wiem. Trzymałem konia którego lekarz usypiał. Już prawie nie żył, a jeszcze galopował, nie wiem, może na tych łąkach niebiańskich był, ale jeszcze zdążył mnie zawadzić. Nogą o nogę. Może tak się żegnał.